Początki nie były łatwe

Z różnych względów początki mojej profi biegowej przygody były dość trudne. Przez przypadek trafiłem pod skrzydła super trenera, świetnego fachowca od biegów średnich, miałem możliwość korzystania ze wspaniałej bazy treningowej na stołecznej AWF, a jednak coś nie zagrało. Ponieważ zaczynałem będąc jeszcze licealistą, to trenowanie wiązało się z dojazdami. W środy obowiązkowo baczność na treningu tempowym i powtórka w weekend lub zawody. Reszta to współpraca na tzw. kartkę. Dostawałem rozpiskę z planem i sam ją realizowałem w domu po szkole.
Teraz, gdy jestem trochę bardziej świadomym i doświadczonym biegaczem wiem, że to był mały błąd. Zawsze najbardziej kręciły mnie odcinki tempowe i od nich zaczynałem czytanie planu. Pozostałe wydawały mi się nudne to raz, a dwa -strasznie ciężkie. Właściwie to były one piekielnie ciężkie i często miałem problem z ich realizacją. Tak, tak, moje najdłuższe rozbieganie to było wtedy 30min raz w tygodniu, co się okazywało zdecydowanie większym wyzwaniem niż odcinki poniżej tempa startowego. A to wszystko dlatego, że sam je sobie takimi czyniłem. Wtedy nie wiedziałem, co oznacza OWB (ogólna wytrzymałość biegowa, czyli najniższa, budująca intensywność. Więcej o niej pisałem tutaj), tzn. myślałem, że wiem i leciałem w „pałę” od startu, aż do odcięcia. Po prostu myślałem, że tak trzeba… Przeważnie starczało mi prądu na 8-9min, potem przysiadałem sobie na ściętym drzewie w lesie, kilka minut odpoczynku i rura znowu. Można powiedzieć, że trenowałem wtedy metodą„od wycinki do wycinki”.
Nienawidziłem szczególnie jednego treningu. Wytrzymałość tempowa 8+6+4+2min (przerwy nie pamiętam, a przecież nie przyszło mi do głowy wtedy żeby prowadzić dzienniczek). Rozgrzewkę wiedziałem już jak robić ze środowych treningów tempowych razem z trenerem i wydawało mi się, że resztę też wiem-miałem rację, wydawało mi się. Ta wytrzymałość była dla mnie jak zawody. Pamiętam do dziś, jaką ulgę czułem po pierwszych 8min, bo wiedziałem, że następne odcinki będą już tylko krótsze, czyli ogólnie łatwizna.
Pamiętam też takie zdarzenie, jak raz po jakiejś rodzinnej imprezie w sąsiedniej miejscowości (około 6km przez las) postanowiłem wrócić biegiem i mieć zaliczony trening. Spakowałem strój do bagażnika, po obiedzie zgrabnie wyszedłem po angielsku i ruszyłem. Trwał ten mój powrót około 1,5h gdyż tempo, które sobie narzuciłem wymusiło na moim organizmie sporo przerw na spoczynek i marsz. To był niezły interwał.
Natomiast pewnej zimy miałem zrobić zabawę biegową, chyba 10x3min. Nie wiedziałem, że trzeba brać poprawkę na warunki, jak choćby głęboki śnieg… Pamiętam, że ledwo wróciłem do domu o zmroku i leżałem jakieś pół godziny na podłodze, aż babcia się przestraszyła, czy wszystko ze mną jest dobrze. Oczywiście nie miałem wtedy pojęcia o znaczeniu uzupełniania płynów, węglowodanów i regeneracji. Po prostu leżałem, bo było mi błogo.
Pierwsze miesiące moich treningów naprawdę były ciężkie. Nie było wtedy mowy o monitorowaniu zmęczenia, o GPSach czy pulsometrach. Miałem po prostu zegarek ze stoperem bez międzyczasów i dzięki niemu realizowałem zadany plan. Teraz wiem, że popełniałem wtedy błędy, ale z drugiej strony też to miało swoje plusy. Mianowicie nie byłem niewolnikiem gadżetów, tylko biegałem w zgodzie ze swoim ciałem, tak jak ono mi pozwalało i dyktowało.
Kilka razy spotkałem się z sytuacją, gdy ktoś na stadionie lekkoatletycznym kończy odcinek np. na 387m, zamiast na 400m, bo GPS mu wcześniej pokazał metę. Albo kontroluje czas na 132m i zaczyna zwalniać,bo tempo chwilowe wskazuje, że za szybko biegnie. Wg. mnie na stadionie powinno być zakazane używanie GPS, jako wyznacznika założeń! Mogłyby w sumie stanąć jakieś specjalne maszty zakłócające sygnały satelitJ Po to są oznaczenia i stopery z międzyczasami, aby z nich korzystać, aby słuchać sygnałów jakie wysyła nam organizm i brać na to poprawki. Ktoś kiedyś wymyślił stadion lekkoatletyczny i namalował na nim linie, aby pomagały, a nie przeszkadzały. Dlatego właśnie tak uwielbiam sport, którym jest bieganie, bo tutaj nie osiąga sukcesów ten kto ma lepsze gadżety, buty czy stroje, ale ten kto trenuje mądrzej, bardziej systematycznie, a często ciężej. Wyposażenie i zasobność portfela ma małe znaczenie, zdecydowanie bardziej liczy się głowa i jej zawartość.
Teraz już chyba nikt nie ma wątpliwości, dlaczego tak lubiłem odpoczynek, jakim były środowe treningi tempowe z trenerem wg założeń, które były dziecinnie proste do zrealizowania. Efektem tej morderczej pracy, po zaledwie kilku miesiącach, był mój debiut na dystansie 1500m z wynikiem 4:04, co było w tamtym momencie 6 miejscem w Polsce wśród juniorów młodszych. Po tym wystrzale pojechałem na swój pierwszy obóz sportowy w życiu do Olsztyna, co okazało się punktem zwrotnym w mojej przygodzie. Chodziłem z innymi zawodnikami na rozbiegania i myślałem, że mnie w coś wkręcają! Eee, przyjechał jakiś świeżak, to mu pokażemy-pomyślałem. Tylko nie miałem pojęcia, o co im chodzi, dlaczego ze mną tak wolno biegają! Szybko zrozumiałem, że oni biegali dobrze, a to ja się zarzynałem niepotrzebnie…Jak przyjemnie było zwolnić 🙂
Historyjka, których mam więcej i które czasami będę opisywał ku przestrodze, bo teraz mnie one bawią, ale kiedyś wcale nie były takie wesołe. Ten tekst zapewne niewiele wnosi merytorycznie w rozwój polskich biegów długich. Bardziej ma uświadomić Wam, początkującym biegaczom, że jeżeli macie wątpliwości to pytajcie bardziej doświadczonych osób. Poszukujcie wiedzy i nie trenujcie na wielkiego czuja, bo można sobie naprawdę zrobić krzywdę. Ja od tamtego czasu jestem bogatszy o kilkanaście przeczytanych książek biegowych, setki artykułów i portali. Tysiące treningów i rozmów z trenerami, zawodnikami oraz dziesiątki tysięcy wybieganych kilometrów. Im dalej jednak się wgryzam z ten sport, tym mocniej sobie uświadamiam, jak mało wiem.