Wiązowna 5 km – 14:55 czyli wyrównane P.B.
Tylko 2 lata i 361 dni musiałem czekać na wyrównanie życiówki, ale się doczekałem. Znowu Wiązowna, znowu piękny, niedzielny poranek i wyjątkowy klimat tych zawodów, w których staram się brać udział regularnie, gdzie miejsce parkingowe jest na wagę złota. Po ostatnich treningowych „popisach”, podczas których tempo 3:03 mnie sponiewierało, nie jechałem z wielkimi nadziejami na ten bieg. Pomyślałem, że może mnie uratować tylko odpoczynek, co z żelazną konsekwencją realizowałem w ostatnim tygodniu. Podczas sześciu dni poprzedzających dzisiejsze zmagania wyszło oszałamiające 50 km, z czego głównym akcentem było środowe 10 km po 3.36. Los chciał, że trafiłem na Mariusza Giżyńskiego i poszedłem z nim na rozgrzewkę, której w sumie nigdy wcześniej nie stosowałem. Trzeci kilometr już był poniżej 4:00, piąty 3:40, a szósty 3:30… Jeszcze tylko kilkaset metrów do auta przebrać się w suche ciuchy (bo przecież po takim truchcie już byłem zalany), buty startowe i rura na przebieżki złapać nieco rytmu.
Aktywna przerwa między przebieżkami.
Czułem się bardzo dobrze, mięśnie luźne no ale jakie mogą być po takim tygodniu? Pogoda znowu igła, kilka stopni powyżej zera i jakiś boczny wiaterek, który przyjemnie zmagał po twarzy. Planu jakiegoś specjalnego nie było. Chciałem biec mocno, ale nie na hura. Próbować znaleźć swoje miejsce w grupce i skupić się na technice, a nie nerwowym pilnowaniu sekund. I takie miejsce sobie znalazłem, że pierwszy kilometr strzelił w 2:51 (o dziwo nie był krytyczny), kolejny 2:54, a ją wciąż kleję, choć zaczynam się pocić. Wtedy też postanowiłem puścić trzech pierwszych chłopaków i robić swoje, dając sobie szansę na ukończenie zawodów. Jak się później okazało to było błędem (po biegu to jestem mądry), bo na trzecim kilometrze zwolniłem do 3:05. Czułem, że jest wolniej, wolno, ale nie sądziłem, że aż tak. Przewiozłem się tak na czyiś plecach przez 1 km i w końcu zacząłem biec sam. Na czwartym kilometrze dostałem zmianę spadając na piątą pozycję i na tym wyścig mógłby się dla mnie skończyć. Bez wielkich szans zarówno na awans jak i na spadek, z przekonaniem, że ledwo się już toczę gdzieś po 3:15, by osiągnąć swoje dyżurne 15:20 na mecie.
Ostatnie 500 m na zawodach zawsze boli.
No i szok na kresce, bo okazuje się że 2 ostatnie kilometry wyszły odpowiednio 3:04 oraz 3:01, co dało sumarycznie 14:55 na zegarze!!! Jest to wyrównanie mojej życiówki, którą nabiegałem 3 lata temu dokładnie na tej samej trasie. Przecież gdybym wiedział, że grozi mi mój osobisty rekord świata to bym podniósł ociężałe nogi 5 razy wyżej i by pękło… Ale nie pękło, jest to samo i daje mi to i tak mnóstwo radości. Ten wynik pokazuje, że wciąż mogę i co dla mnie najważniejsze to udowadnia mi, że ścieżka treningowa, którą wybrałem jest słuszna. Bo dziś byłem 6 kg cięższy niż 3 lata temu, z przeciążonym od masy i starości achillesem kaleczącym technikę, z dużo mniejszą ilością czasu na trening oraz regenerację, a jednak pobiegłem przyzwoicie, na miarę swoich oczekiwań.
Już po biegu. Następnym razem sprawdzę Giżę 🙂
Życzę każdemu, kto bawi się w sport w miarę regularnie jak ja, przejmuje się sukcesami i porażkami, aby w swojej doli i niedoli dostał takiego energetycznego kopa jak ja dzisiaj!