Podsumowanie III tygodnia i koniec obozu

Wszystko co dobre kiedyś się kończy i tak samo było z moim wyjazdem. Nie pomyliłem się we wpisie podsumowującym II tydzień prognozując dobre momenty w ostatnim etapie obozu. Chyba zacząłem się zaprzyjaźniać z kenijskim piekłem, z każdym dniem odczuwając coraz mniej skutki przebywania na dużej wysokości oraz trenowania w trudnych warunkach. Tak jak miałem lekko już dość biegania w Iten w pierwszej połowie wyjazdu, tak w drugiej, gdy już zaczęła się noga trochę kręcić, coraz rzadziej myślałem o powrocie. Ale przejdźmy do szczegółów.
Zacząłem od dwóch spokojnych rozbiegań w czwartek. Obydwa realizowałem sam, w tempie i intensywności właściwej do mojego chwilowego samopoczucia. Dobrze mi zrobił taki spokojny, samotny treningowo dzień. W sumie 28 km ze średnim tempem w przedziale 4.35-40 plus kolejna solidna dawka rozciągania i ćwiczeń wzmacniających korpus na koniec.
Dobrze, że złapałem oddech bo jak wiadomo po czwartku przychodzi piątek, a piątek w Iten oznacza grupowy trening Kenijczyków w ich easy pace. Wiedziałem, że wspólny bieg z nimi nie jest najmądrzejszym metodycznie pomysłem ale też wiedziałem, że ja nie pojechałem do Kenii trenować perfekcyjnie metodycznie, ja tutaj byłem by przeżyć przygodę. To była jedyna okazja by spróbować dotrzymać im kroku, bo moje zwłoki na żadnym akcencie czy sobotnim długim biegu nie miałyby szans wspólnie pobiegać nawet z trzecim garniturem kenijskich zawodników. Miejsce zbiórki było 1 km od mojego hotelu i już o 6 czekaliśmy tam z Mariuszem na miejscowych biegaczy. Byliśmy pierwsi, ale po 20 min gdy rozpoczynał się trening grupa rozrosła się do około 60 osób. To niesamowity widok, gdy taki tłum po prostu zaczyna sobie truchtać wiejskim ścieżkami rozmawiając i żartując między sobą. Jeszcze większym przeżyciem, a także małym zastrzykiem adrenaliny jest bycie częścią tego tłumu gdy ramię w ramię biegniesz z gośćmi z życiówkami na dychę poniżej 28 min czy poniżej godziny w połówce no i ta niewiadoma, co się wydarzy… A wszystko zaczęło się niewinnie, pierwszy km powyżej 5:30, bez problemu bo byliśmy już lekko dogrzani dobiegiem na zbiórkę i ćwiczeniami przed. Ale gdy na czwartym nagle liderzy szarpnęli na czas poniżej 4:00 zaczęło się robić ciepło. Każdy kolejny kilometr był szybszy, nieznacznie ale jednak oscylując w granicach 3.50. Dosyć wcześnie zacząłem końcowe odliczanie choć wiedziałem, że do mety czyli 18 km jeszcze daleka droga. Intensywność rosła wraz z temperaturą powietrza oraz nachyleniem terenu. Na podbiegach grupa wrzucała drugi bieg i od razu pojawiały się problemy żeby kleić, spadałem wtedy coraz niżej w szeregu odrabiając część strat na zbiegach. I wtedy, na długiej prostej, na 10 km pojawił się na horyzoncie, w blasku promieni wschodzącego słońca podbieg długi na jakieś 800 m, kątem nachylenia przypominającym agrykolę. To była górka, która oddzieliła ziarno od plew, chłopców od mężczyzn (to tylko skrót myślowy bo kobiety też uczestniczyły w tym treningu i wiele dało radę) i zawodników od kandydatów na zawodników. Potwierdziło się, że ja dopiero kandyduję na miano zawodnika. Tempo znowu wzrosło osiągając już 3:30/km i moje palące czwórki powiedziały dość. Nie miałem po prostu już siły podnosić nóg, czułem się jak na zawodach sapiąc jak parowóz. Wiedziałem, że nie dowiozę się z główną grupą do planowanych 18 km. Jakimś tam małym pocieszeniem był fakt, ze razem ze mną odpadło około 15 innych ścigaczy. Pałętając się na końcu z innymi niedobitkami próbowałem podążać śladem grupy, którą cały czas gdzieś widziałem na horyzoncie. Na szczęście, na dwunastym kilometrze trasa krzyżowała się z główną drogą asfaltową, więc wiedziałem gdzie mogę skręcić żeby trafić na miejsce planowanego finiszu zaliczając nieco mniej dystansu. Wyszło mi dokładnie 15km ze średnią 4:19 całości i 4:07 ostatniej dyszki.
Chwilę po mnie z innej strony zaczęli pojedynczo lub w małych grupkach dobiegać Kenijczycy co oznaczało, że zawody nabrały tempa rozrywając peleton na strzępy. Później Mariusz, który leciał z nimi cały dystans, powiedział mi, że kolejnych wzniesieniach intensywność wzrosła do 3:20 dokonując ostatecznej selekcji. Byłem zadowolony, że wbrew zdrowemu rozsądkowi poszedłem i uczestniczyłem w tym przedstawieniu, a trochę mniej, że pękłem i odpuściłem. Namacalnie zrozumiałem, gdzie jest moje miejsce w szeregu, jak dużo mnie dzieli od prawdziwych mistrzów, ale do tej pory nie rozumiem co to znaczy ich easy pace :). Po południu wolne – zasłużyłem sobie rano.
Może potrzebowałem takiego przetarcia, a może to magia tego całego grupowego biegu sprawiły, że następnego dnia złapałem niezły wiatr w żagle. 15 km ze średnią 4:16, tętno niskie, z uśmiechem na ustach, bardzo pozytywne zaskoczenie, a po południu aktywny odpoczynek na luźnej dyszce, przebieżki setki i znowu ćwiczenia.
Niedziela to tylko jeden trening, bieg ciągły na stadionie Kamariny. 10 km z mieszanymi odczuciami, ani łatwo, ani trudno, średnia 3:45, zaliczone, odfajkowane.
No i w końcu poniedziałek, chyba mój najlepszy trening na całym obozie. Mariusz powiedział, że idzie na szybsze rozbieganie trasą piątkowego easy z Kenijczykami. Mi to pasowało w planie, a że nie lubię biegać sam to nawet podwójnie się wszystko składało w całość. Nie wiem jakie fluidy unosiły się tego dnia w powietrzu ale biegło mi się rewelacyjnie. Już na 3 kilometrze pękły 4 min/km, na zbiegach i płaskich odcinkach dochodząc do 3:50-40 i lekko powyżej 4min na podbiegach. Łączna średnia z 18 km wyniosła 4.01 i co najlepsze – mogłem więcej. Spełniony i zadowolony z siebie postanowiłem odpocząć odpuszczając popołudniowe bieganie, szczególnie mając z tyłu głowy, że wtorek to tradycyjnie w Iten dzień treningu tempowego na stadionie.
Lekkie śniadanie czyli 2 naleśniki, startówki, izotonik w plecak i wyjazd taxi motorkiem 4 km na Kamariny Stadium, żeby oszczędzić nogi na rozgrzewce na górkach.Widok z pokładu taxi. Pasażerowie oczywiście nie dostają kasku.
Oczywiście, kilkaset aktualnych i przyszłych mistrzów światowych biegów kręcących 400 metrowe kółeczka. Ja tylko skromne 10 powtórzeń, na które czasami udawało mi się podpiąć pod niektóre, słabsze grupy. A że grup do wyboru jest sporo, można zobaczyć na filmie. Czasy niepowalające, oscylujące w okolicy 1:15 min z aktywną przerwą 200 m w truchcie w 1 min ale i tak byłem zadowolony (czwórki znowu paliły żywym ogniem). Schłodzenie 2 km na stadionie i motorkiem znowu do domu, a po południu 7 km „joggingu”. Nie można tego dosłownie przetłumaczyć jako bieg, bo to metodycznie zupełnie coś innego w treningu
Kenijczyków. Na jogging umówiłem się z Marcinem, Polakiem, który od prawie 2 lat mieszka w Iten i trenuje z miejscowymi, by stać się lepszym zawodnikiem. Dołączyli do nas również dwaj jego koledzy, tacy całkiem nieźli biegacze z życiówkami w połówce po 59 min. Po ostatnim grupowym treningu w tempie easy gdzie pękłem, nie do końca chciałem wierzyć Marcinowi, że w czasie joggingu nie schodzi się poniżej 5:00/km. A jednak nie oszukiwał. Przez 7 km bujaliśmy się z nogi na nogę w średnim tempie 5:17. Pogadałem sobie cały ten trening z Kenijczykami i potwierdzili, że zawsze trenują 2 razy dziennie (poza niedzielą, która jest wolna) i zawsze ten drugi trening to takie człapanie. Straszny kontrast do porannych jednostek ale może tutaj jest gdzieś kolejny klucz do ich sukcesu…
I środa czyli niestety pora wyjazdu. A dlatego niestety, bo jak chyba widać w powyższym opisie tygodnia, klimat i forma zaczęły mi sprzyjać. Mięśnie i cały organizm zaadaptowały się do afrykańskich warunków co przełożyło się na dobre bieganie, aż szkoda wracać. Rano, nie wychylając się nawet na jeden krok ze strefy komfortu, 15 km ze średnią 4:21, obiad i pożegnanie z Afryką… Wyjazd samochodem do Eldoret, następnie lot do Nairobi, gdzie był nocleg i o 8 rano wylot ze stolicy Kenii już do Polski.
Trzeci tydzień zamknąłem liczbą 135 km, a w sumie cały obóz składający się z 21 dni treningowych wliczając jeden dzień resetu 393 km. Daje to średnią na dzień biegowy 19,7 km. Czy to dużo? Nie wiem ale na pewno wiem, że to nie były puste kilometry. Wierzę, że wartość każdego podjętego wysiłku w Iten na wysokości 2300 m n.p.m., każdego postawionego kroku czy wykonanego oddechu jest dużo wyższa niż na poziomie 0.
Nie mogę doczekać się już jakiejś wymiernej próby czasowej tego, co ten wyjazd mi dał, jak zmieniła się moja forma. Bo, że się zmieniła to jestem pewien. Wyjeżdżałem będąc na sportowym dnie, nękany drobnymi urazami, ogólnym brakiem czasu na porządny trening oraz regenerację biegałem około 10% słabiej niż rok temu. Potem dostałem zastrzyk turbo motywacji związany z moim stanem zdrowia po operacji kontuzjowanego mózgu, no i przede wszystkim regularny, poukładany, przeplatany odpowiednią dawką odpoczynku i porcją pełnowartościowego pożywienia trening.
Choć wiem, że te 3 tygodnie dały mi bardzo dużo to i tak wciąż za mało, abym już wiosną otarł się o życiówki. Te cyferki są jednak dla mnie sprawą drugorzędną. Sezon dopiero się zaczyna i jak nie teraz to przecież mogę wszystko jesienią. Ale to i tak nie jest ważne. Dla mnie ważne jest, że przeżyłem biegową przygodę życia, a w ogóle najważniejsze, że przeżyłem…
Afryka jest magiczna, ludzie, ich determinacja, pracowitość, skromność bardzo motywują i dają do myślenia. Wszystko w Iten jest nieco inne, wszystko jest ciekawe i na pewno jeszcze będę chciał tam wrócić.