Podsumowanie II tygodnia

Kenia – to nie jest kraj dla słabych ludzi. Przekonałem się o tym podczas drugiego tygodnia pobytu, w którym ta afrykańska ziemia dosłownie przemieliła mnie tak, jak maszyny przerabiają kolby kukurydzy na miejscowych plantacjach, po czym wypluła jak odpadek. Takie najczęściej skojarzenia mnie nachodziły, gdy snułem się po okolicy próbując wykonać namiastkę treningu. Ten tydzień dobitnie mi uświadomi, jakiej trzeba nabrać pokory w stosunku do panujących tutaj warunków oraz zrozumiałem w końcu, co mieli na myśli starsi koledzy, którzy mnie przestrzegali przed szarżowaniem tutaj.
Początek był obiecujący, biegałem całkiem żywo i jak na mnie niemało, ok, byłem zmęczony ale nie ma się co dziwić, gdy przestawia się z trybu biurkowego na 2 treningi dziennie. Zrobiłem nawet lekki interwał w kolcach wierząc, że jestem na to gotowy. No właśnie, teraz wiem, że nie byłem. Tzn. może i sam interwał jeszcze mogłem wykonać ale teraz już wiem, że nie w kolcach. Po kilku dniach wiem, że to był jeden z większych błędów jakie popełniłem na tej piekielnej, czerwonej ziemi. W sumie dystansu pokonanego w kolcach uzbierało się 5 km, niby nie tak dużo ale biorąc pod uwagę fakt, że tego rodzaju obuwia nie miałem na stopach ponad 1,5 roku, to było o jakieś 6 km za dużo. W przenośni, po 2 dniach od mojego super „mądrego” wyczynu rozerwało mi łydki. Myślałem, że to będzie fajne wprowadzenie do dynamiczniejszego biegania zapominając już, ile zawsze kosztowało mnie pierwsze lizanie się z kolcami na początku sezonu przygotowawczego do bieżni w czasach młodości. A tutaj przecież doszedł jeszcze amatorski charakter moich przygotowań, wszechobecne wzniesienia dobijające gwoździa w łydkach, duża wysokość oraz uboga w białko dieta upośledzające regenerację. Po prostu skończyło się tym, że od wtorkowego „występu” inspirowanego miejscowymi biegaczami na stadionie Kamariny do kolejnego poniedziałku ledwo powłóczyłem nogami.
Czy już wspominałem, że tu nie ma płaskich tras?
Teraz już wiem, że środowa gleba to nie był przypadek, bo w czwartek i piątek byłem bliski powtórzenia tego wyczynu. Najzwyczajniej w świecie byłem tak skasowany mięśniowo, że średnio panowałem nad swoimi czterema kończynami. Chodziły jak chciały, nogi unosiły się niewiele lub jeszcze mniej, przez co potykałem się o różne kamienie i korzenie. Średnie tempo mi spadło o około 30 s w stosunku do początku obozu, a i tak męczyłem bułę niemiłosiernie.
W czwartek postanowiłem zastosować dzień aktywnej regeneracji czyli 2 krótkie rozbiegania 10 i 6 km ze sporą dawką ćwiczeń wzmacniająco – rzeźbiących klatę oraz rozciągających wszystko. Oczywiście cierpiałem przy każdym kroku, szczególnie, że średnica siniaka zbitej czwórki zwiększyła się do 15 cm ale wmawiałem sobie, że dzięki zmuszeniu się do takiego tupania szybciej wrócę do siebie i następny dzień będzie dużo lepszy – nie był. A o piątku dokładniej mowa, bo to czas akcentu tlenowego, no jak to pojechać kilka tysięcy km na obóz i truchtać? Musiałem coś spróbować wykręcić, bo czułbym się niespełniony, że nie wykorzystuję w pełni tego pobytu. Postanowiłem wymierzyć sobie najłagodniejszy wymiar kary, czyli akcent tlenowy – bieg ciągły. Stąd moja kolejna wycieczka na stadion Kamariny i tym razem męczenie konia przez 10 km. Tempo zawrotne acz stabilne, oscylujące w przedziale 3.55-4.00, tętno skaczące już pod 160, a ja subiektywnie czuję, że lecę na 30 min na dychę, a nie 40 jak było w rzeczywistości. Czyli sportowa agonia trwała w najlepsze. Nie przeszkodziło mi to jednak spróbować się ponownie, tym razem zgodnie ze starą, dobrą, polską szkołą czyli jak był ciągły, to muszą być i dwusetki. Więc pełen optymizmu wybrałem się ponownie jeszcze tego samego dnia na miejscową arenę walk biegowych gladiatorów w celu odmulenia silników. Ale przecież nie będę rzeźbił szybkich odcinków na ziemi w butach – pomyślałem, skoro taki szmat drogi targałem swoje cenne kolce… Faktycznie, nawet się rozbujałem do 32 s na pięciu 200 metrowych odcinkach ale to było jednocześnie moich 5 ostatnich odcinków tego dnia (dla niewtajemniczonych – plan był ambitniejszy). Chyba muszę się zainteresować zagadnieniem wpływu ciśnienia atmosferycznego na zdolność racjonalnego myślenia i trzeźwą ocenę sytuacji… Swoim ostatnim zwyczajem ledwo dowlokłem zwłoki ze stadionu 4 km do domu. To był chyba ten dzień, kiedy miałem już serdecznie dość wspaniałej Kenii, mekki biegaczy.
Tego zdecydowanie mi ostatnio brakuje.
Sobota to kolejny dzień aktywnej regeneracji, choć przez tutejsze ukształtowanie terenu nie wiem, czy to określenie nie jest na wyrost. Rano postanowiłem wyjść na 10 km pomasować nogi ale już sam, bez Mariusza, bo chciałem żeby to faktycznie było tempo regeneracyjne, moje osobiste. Poleciałem w tym celu do lasu by skorzystać z miękkiej ściółki jaka tam się znajduje. I co? I w drodze powrotnej się zgubiłem… Pobiegłem w miejsca gdzie do tej pory się nie zapuszczałem, coś musiałem pokręcić w nawigacji, aż w drodze powrotnej się zgubiłem. A ten las w niczym nie przypominał naszych, polskich zagajników, do których się chodzi na grzyby. To jest raczej dżungla z drzewami wysokimi na kilkadziesiąt metrów i pniami o średnicy kilku metrów. Szybko się skapnąłem, że coś nie gra ale to akurat było marne pocieszenie, gdy straciłem z pola widzenia wszystkie ścieżki. Tak pewnie z 2 km sobie hasałem między drzewami, aż w oddali dostrzegłem dwóch biegaczy. Na pewno dobieg do nich był jednym z lepszych odcinków jaki wykonałem podczas tego wyjazdu. Szybka gadka zapoznawcza i oczywiście nie było żadnego problemu żebym wrócił z nimi do miasta. Podobno kenijscy biegacze mają tendencję do podkręcania swoich najlepszych wyników bo wierzą, że „biały” może im pomóc dostać się do Europy na jakieś prestiżowe starty. Choćby i gość truchtał na bosaka to powie, że ma minimum 2:08 w maratonie. Moi dwaj nowi koledzy, a właściwie zbawiciele biegali 10 km na ulicy, jeden 28, drugi 29 min. Dlaczego to jest takie ważne? Bo zakładając, że mówili prawdę to tego dnia, który opisali mi jako „recovery day” poruszali się ze średnią 6.00 /km!!! Przebiegłem w sumie z nimi trochę ponad 5 km i nie złamaliśmy na żadnym km 6 min! I to nie jest tutaj wyjątek tylko reguła. Kenijczycy naprawdę bardzo wolno truchtają w dni, które są przeznaczone na odpoczynek. Ok, kiedy jest dzień młócki, to biały nie ma w ogóle co stawać w szranki z tymi gośćmi, szczególnie na ich terenie, ale gdy nadchodzi recovery day między akcentami, to z pewnością gdyby tylko mocniej zawiało to by kładło te tabuny biegaczy jak łany zboża. Już zaobserwowałem to wcześniej, a potwierdziłem tylko w czasie rozmowy, że to gibanie się na boki i przeskakiwanie z nogi na nogę jest wykonywane z pełną świadomością i determinacją. Widziałem tutaj profesjonalne grupy biegaczy wśród których na pewno byli zwycięzcy wielu europejskich zawodów i wszyscy, bez wyjątków, szanowali swoje siły w dni przeznaczone na aktywny odpoczynek. Uważam, że jest to kolejna z przewag, która sprawia, że Kenijczycy w hierarchii biegowej są tu gdzie są – orka gdy jest na to pora i regeneracja pomiędzy. Znam wiele osób w Polsce, które „rozbiegania” wykonują w podobnym tempie co zawody na dychę czy połówkę. Czasami nawet na treningach śmigają szybciej, bo akurat chcieli się sprawdzić i udowodnić sobie, że na zawodach dadzą radę w takim tempie. Już nawet nie wspominam, że ciężko jest odróżnić treningi intensywne, akcenty od tych uzupełniających, budujących. Wszystko jest robione na jedno kopyto, stabilnie, równo, miernie, zamiast dać bodziec organizmowi, a następnie pozwolić mu przez 2 kolejne dni go przyjąć i przetrawić. Powinna nastąpić wtedy superkompensacja, czyli powrót do stanu wyjściowego po odpoczynku po wysiłku, ale już nieco na wyższym poziomie i kolejny strzał budujący formę. Trening jednostajny, na ciągłym podmęczeniu, na pół gwizdka, nie przyniesie tak dobrych rezultatów. Więc drogi czytelniku, jeżeli gość (wciąż zakładamy jego prawdomówność) biegający 28 min na 10 km może truchtać po 6.00 to TY też możesz! I tak szczęśliwe sobie gawędząc wróciłem do hotelu z 14 km na liczniku, czyli odrobinę więcej niż było w planie pierwotnym. Po południu szóstka tylko i standardowe robienie klaty i bica na ćwiczeniach core.
Na treningach często dołączają się dzieci, dla których bieganie jest często jedyną rozrywką, a tempo 4.30 w klapkach i z baniakiem wody nie stanowi dla nich problemu.
Ponieważ jasno wynikało z pomiarów z dni poprzednich, że tętno nijak nie chce się obniżać liniowo wraz ze spadkiem tempa, trzeba było przyjąć pewne korekty na kolejny dzień wyzwań czyli niedzielę. I to z pewnością (przekonałem się o tym w poniedziałek) była najmądrzejsza, treningowa decyzja obozu – zrobiłem biegowo sobie wolne! Zresztą inaczej chyba nie mogłem już się oszukiwać, każdy krok był dla mnie bólem, nogi zbite jak kamienie, zero przyjemności z biegania, a przede mną jeszcze przecież pół obozu. Postanowiłem po prostu się poobijać, psychicznie i fizycznie złapać oddech i pojechałem z Mariuszem i wynajętym kierowcą na słynną Moiben Road. Jest to droga, lekko utwardzona, około 200 m niżej niż Iten, ale co najważniejsze, względnie płaska. Na takich właśnie nawierzchniach wykonuje się specjalistyczne treningi pod dane zawody uliczne. Renato Canova opowiadał, że Wilson Kipsang przed swoim 2:03 w maratonie zrobił tutaj 40 km ze średnią 3.00. Można było przypuszczać po tym wyczynie, że będzie mocny na starcie 🙂 Tym razem męczył się Mariusz na swoim długim biegu, a ja podziwiałem okolicę, podawałem mu koks w postaci izotoników co 8 km i bawiłem się aparatem.
Długi bieg Mariuisza – 27 km.
W poniedziałek potwierdziła się słuszność mojej decyzji – taki reset był mi potrzebny. 2 rozbiegania, odpowiednio 13 i 10 km i od razu inny człowiek oraz satysfakcja z tej całej orki. Wróciły dobre chwile z początku wyjazdu, było odbicie, była przyjemność, łydki po kolcach i górkach puściły i znowu zaczęło mi się chcieć. Niesamowity jest to sport, jak w ciągu kilku dni może sponiewierać człowieka by za chwilę wprowadzić go znowu na jego osobisty szczyt. A skoro noga zaczęła podawać to stwierdziłem, że chyba pora odwiedzić ponownie Kamariny, bo ile można truchtać czyli czas na wtorek 🙂 Rano inspiracja kenijską sesją tempa podczas rozruchu, a po południu klasyczny bieg ciągły 12 km po rozgrzewce. I co? I jak na mnie było super! W końcu jakiś udany trening w tym afrykańskim piekle. Średnia 3.44-43, na którą jeszcze miała wpływ glina, która po deszczu dociążyła buty o jakieś 0,5 kg, naprawdę mnie zadowalała. Wracałem po raz pierwszy spełniony ze stadionu i po raz pierwszy w tej drodze nie powłóczyłem nogami. Środa natomiast to lekkie podkręcenie śruby, ale wciąż z wyczuciem czyli poranny rozruch i popołudniowy fartlek po mineralnej nawierzchni 50 min. Wszystko z rezerwą, lekkim poceniem się, ale nie zalaniem. W sumie 25 km – ok.
Przynajmniej jestem coraz bardziej rozciągnięty.
I tak minął drugi tydzień obozu życia, na licznik wskoczyło kolejne 129 km, co na 6 dni treningowych oraz niewyraźne samopoczucie przez połowę tego czasu nie jest złym wynikiem. Czuję, że trzeci tydzień będzie mój i albo wrócę mocniejszy, albo po prostu wrócę. 🙂