Podsumowanie I tygodnia

Choć obozowe dni mijają bardzo szybko to wciąż przede mną jeszcze 2 tygodnie pracy, ciężkiej pracy, bo kończy się okres aklimatyzacji i przychodzi pora na prawdziwe trenowanie. I akurat to cieszy mnie średnio, bo z każdym kolejnym dniem czuję się większym flakiem, ale od początku.
Do naszego ośrodka w Iten dotarliśmy około południa, po prawie 24 h podróży i nieprzespanej nocy w samolocie więc nogi były lekko „swoje”. Po lekkim obiedzie poszliśmy jednak na rozruch 13,5 km żeby pobudzić krążenie i zarazem przyspieszyć regenerację. Oczywiście magia miejsca i związane z nim podekscytowanie sprawiły, że pomimo trudnego terenu, po prostu się frunęło. Byłem tak skupiony na podziwianiu niesamowitej, afrykańskiej natury i zaciekawiony miejscowym życiem, że nie wiem, kiedy ten trening się skończył. Bez historii, śr. tempo 4:48, tętno 129 i tylko różnica wzniesień 200 m daje do myślenia ale bez przesady.
W Iten nie ma łatwych tras
Kolejnego dnia był plan na poranny rozruch z elementami siły biegowej, który pokazywałem tutaj plus krótsze bieganie wieczorem i mocne 8x200m aby się przetrzeć i szybciej wejść w obóz.
Pierwszy trening robiliśmy w lesie, który jest totalnym kontrastem do wypalonych słońcem ceglastych dróg, którymi poruszamy się tutaj zazwyczaj. Miękka, trawiasta, równa nawierzchnia, osłonięta wysokimi na kilkadziesiąt metrów drzewami, które na pewno mają po kilkaset lat. Do tego przyjemny, przedzierający się między pniami, delikatnie chłodzący wiaterek i bawiące się w konarach małpy. Wspaniałe miejsce. Podobno miejscowe grupy kenijskich biegaczy na tych leśnych polanach wykonują ćwiczenia core stabillity. Spotkałem tylko kilku biegaczy w tym lesie, ale dwójka z nich szczególnie mnie zaciekawiła. Wykonywali jakąś sesję podbiegów w takim „siodle” ale na zboczach tak stromych, że ledwo się przemieszczali w przód. Była to para, kobieta i mężczyzna, być może on jej prowadził, a może tylko towarzyszył, podbiegali 100 m, następnie zbiegali z powrotem, mieli z 40 m odpoczynku w dolince, którą biegła moja ścieżka i 100 m podbiegu z drugiej strony. Nawrotka na górze i powtórka w drugą stronę. Być może te codzienne górki, z którymi trzeba się nieustannie zmagać już na nich nie działają i szukają nowych bodźców ale jak dla mnie na pewno wystarczą do końca obozu. Po południu pobiegliśmy na słynny Kamariny Stadium by zrobić 8×200 m na krótkiej przerwie 50 s w truchcie.
Kenijski trening na Kamariny Stadium
To jedno z fajniejszych doznań biegać w miejscu, gdzie szlifowało się wielu medalistów olimpijskich i rekordzistów świata. Wszystko, co słyszałem o tym miejscu jest prawdą, robi ogromne wrażenie. Kręci się kółeczka w wydeptanej na pierwszym torze, na 10 cm przez tysiące kenijskich, nierzadko bosych stóp rynnie i zerka na jednym z łuków na Wielki Rów Afrykański. Nie wiedziałem na początku, czy skupić się na scenerii czy na biegu. Te egzystencjalne dylematy przeszły mi po 3 odcinkach, kiedy zaczęło brakować tlenu i zaczęła się walka. Od biegu Chomiczówki, kiedy naciągnąłem dwójki, prawie nie wykonywałem dynamicznych odcinków czy ćwiczeń i od razu to poczułem. Nie byłem w stanie kleić Mariusza i przybiegałem 1-2 s za nim w czasie 33-34 s. Strasznie słabo jak na byłego średniodystansowca, ale cel został osiągnięty – płuco przepalone.
Jedyna asfaltowa droga w mieście. Tutaj rozpoczynam każdy swój trening.
Trzeci dzień to bieganie bez historii. Dwa lżejsze treningi jako kolejny etap wprowadzenia w obóz. Rano 13 km, do których dodałem 10 przebieżek po 100 m, gdyż było mi wstyd za moje wyczyny z dnia poprzedniego. A po południu 10 km i spora dawka rozciągania oraz ćwiczeń stabilizacji. Pierwszy trening bardzo przyjemnie po 4.30 z tętnem 139, drugi nieco wolniej, po 4.48 z tętnem 131 – aklimatyzacja przebiegała poprawnie.
Prawie jak w moim Parku Praskim 🙂
I przyszła pora na niedzielę czyli długi bieg. Kiedy jestem w formie, bardzo lubię ten rodzaj treningu, a ponieważ na razie w niej nie byłem, to też nie wiedziałem czego mogę się spodziewać po sobie. Szczególnie biorąc poprawkę na miejsce, w którym realizuję te jednostki. Na ten bieg, jak i na większość tych spokojnych jednostek poszedłem z Mariuszem. Nie jest to idealne rozwiązanie pod względem metodycznym, bo Giża jest sporo mocniejszym biegaczem ode mnie, przyjechał w dużo lepszej formie, był w wysokich górach wielokrotnie i jego easy pace nie do końca jest moim. Ale nie mam za bardzo wyboru bo nie znam ścieżek na długie biegi, jest ich tutaj mnóstwo i łatwo się można zgubić, nie chcę też biegać na jakiejś małej pętelce dookoła domu tylko wypuścić się dalej i coś zobaczyć, a na treningi z miejscowymi nawet się nie porywam. Jak widzą białego to od razu podkręcają, żeby im zaimponować więc dla mnie byłyby to zawody – samobójstwo. I z tego długiego biegu jestem zadowolony najbardziej jak dotychczas. Wyszło w sumie 26k m ze średnim tempem 4.22 przy tętnie 143, a wszystko na wysokości 2300 m n.p.m. z różnicą wzniesień ponad 300 m. Byłem zmęczony ale spełniony. Po południu oczywiście wolne i wycieczka do ośrodka Kerio View na steka z ugali, by odbudować mocno uszczuplone zasoby białka i węglowodanów.
Zasłużona kolacja
I nie mniej zasłużony deser
Soki są natomiast tak naturalne i gęste, że słomka staje dęba
Karta dań
Sceneria w jakiej spożywa się posiłki w restauracji Kerio View
Po dobrej niedzieli trzeba było odpocząć, stąd w poniedziałek tylko dwie luźne jednostki. Rano 10 km i ćwiczenia sprawności, a po południu 6 km i przebieżki. Korelacja tętna to tempa standardowa, 4.30 do 140, bez historii.
No i przyszedł upragniony wtorek, czyli dzień kenijskiego tempa, o którym słyszałem legendy. Już sobie postanowiłem, że od razu po śniadaniu biorę sprzęt foto i jadę taxi to uwiecznić, bo nie wiem czy jeszcze kiedyś tu wrócę, a swoje bieganie przesuwam na popołudnie. Spędziłem smażąc się na stadionie jak na patelni prawie 4 godz. i nie wiem kiedy to zleciało. Ciężko nawet opowiedzieć co tam się dzieje, dla mnie najbardziej adekwatne słowo do tego wydarzenia to chaos, przynajmniej tak mi się wydawało. W czasie porannej sesji przewinęło się przez stadion na pewno kilkaset osób biegających w różnych grupach i chyba tylko liderzy wiedzieli jakie zadania wykonują, a były to albo odcinki 400 albo 1000 m. Większość biegaczy nie była wyposażona w zegarki, a niektórzy nawet w buty… W drodze do Iten, w samolocie Renato Canova powiedział nam, że to właśnie jedna z przewag Kenijczyków nad resztą stawki. Nie kalkulują, nie planują, nie kombinują tylko stają na kresce i dają z siebie wszystko.
Podobnie było na stadionie. Tworzyły się grupy i ci z końca próbowali trzymać tempo tych z przodu, często rozciągając stawkę na kilkadziesiąt metrów. Nieważne czy to miało sens czy nie, chodziło o to, żeby wytrzymać jak najwięcej powtórzeń. Oczywiście były i dużo bardziej profesjonalne grupy, którymi opiekowali się trenerzy narodowej federacji, i przed którymi musiałem się tłumaczyć czy nie kręcę materiału komercyjnie lub do analizy. Były też dwie zawodniczki z Canovą, które robiły 10 x 400 m po 67 – 68 s. co na wysokości ponad 2300 m naprawdę nie jest sprawą łatwą. A przekonałem się o tym dobitnie już kilka godzin później na moich skromnych 10 x 300 m w przerwie 200 m w truchcie w 1 min. Specjalnie hamowałem, aby się na zatrzeć na dalszą część obozu, a i tak czułem lekki brak tlenu przy czasach 57 – 58 s. Założyłem nawet kolce pierwszy raz chyba od 1,5 roku żeby trochę poprawić krok, a w szczególności jego dynamikę. Same odcinki jeszcze może wyszły i znośnie, na pewno czułem się lepiej niż na 8 x 200 ale 4,2 km, które dzieliły mnie od domu to już ledwo powłóczyłem nogami. Nie wiem czy to kenijska ziemia upomniała się o swoją ofiarę od mzungu, czy może siedziała we mnie jeszcze niedziela ale na pewno były to moje najcięższe 4 km od przyjazdu.
Cola tutaj jest tańsza od wody i smakuje zupełnie inaczej ze szklanej butelki – mały reset
Niestety środa to taka pośrednia kontynuacja tych 4 km. W założeniu miały być 2 luźne jednostki w „płaskim” lesie ,ale od początku czułem się niewyraźnie. Szczególnie głowa jest dziwnie rozproszona, co z kolej przekłada się na ogólne otępienie. Tętno o 7-8 uderzeń wyższe niż wcześniej na tych samych prędkościach zmusiło mnie do przystanięcia po 6 km na rozciąganie. Po prostu się nie czułem i musiałem przystanąć.
Odpuściłem Mariusza wiedząc, że 4.30 to nie jest dla mnie regeneracja. A jakby tego było mało, w drodze powrotnej na zbiegu zahaczyłem o korzeń i wyrwałem glebę. Co gorsza porządnie zbiłem sobie mięsień czworogłowy i teraz każdy krok to dla mnie potężny zastrzyk bólu. Myślę, że to nic groźnego, pomęczę się kilka dni i mi przejdzie ale bardziej mnie martwi moja głowa i jej niemoc. Plan jest taki żeby jeszcze jeden dzień odpocząć i dopiero potem zrobić tlenowy akcent na stadionie ale wszystko jest dynamiczne i może się zmienić.
Staram się teraz więcej rozciągać i odpoczywać po treningach
Cały tydzień kończę ze 139 km na liczniku, bez wystrzałów, bez fajerwerków, lekko dobity fizycznie i zachłyśnięty sytuacją psychicznie. Mam nadzieję szybko odzyskać siły bo rozpoczynają się teraz 2 kluczowe tygodnie obozu, które będą stanowiły o mojej formie w pierwszej części sezonu.