Orlen Warsaw Marathon
I po maratonie… Finalnie wyszło 34 km ze średnią 3:38 min/km. Ale od początku, bo to była dynamiczna akcja. W planie pierwotnym miałem być pacerem na 3 godziny. Tempo około 4:15, czyli dla mnie spokojny pierwszy zakres. Dystans raczej mnie nie przerażał, wydawało się to więc dobrym pomysłem, do ogarnięcia bez większych problemów. Zamiast iść na long run nad Wisłę, idę pobiegać głównymi ulicami stolicy. Ponieważ jestem obecnie w cyklu przygotowań do 5 km oraz startów na bieżni w cyklu Warsaw Track Cup, poszedłem w piątek pobiegać 20 x 400 m w tempie do 3000m. W sobotę oczywiście nogi zarąbane, dwa wielkie kołki, a jednocześnie szybka zmiana planów co do maratonu. Po konsultacjach z organizatorem przenoszę się do prowadzenia grupy najlepszych Europejek, w tym Polek.
Plan był następujący: biegniemy we dwóch, prowadzimy połówkę w 1:14:00 – 1:14:30 i jak wtedy zaczną ewentualnie nasze najlepsze biegaczki odstawać, to ja zostaję im pomóc. Ustaliliśmy, że lecę 25 – 30 km, jeżeli będzie noga podawać. Przyklepane, wyszedłem w sobotę rano i wieczorem na dwie ósemki żeby przyspieszyć regenerację, bo mięśnie wciąż betonowe, stawiłem się w hotelu na odprawie elity, dogadaliśmy ostatnie szczegóły biegu, tempa, sposobu prowadzenia, dostałem także wskazówki co do picia i jedzenia. Pozostało już tylko przetrwać ostatnią noc z lekkim zaciekawieniem. Oczywiście w niedzielę rano z powodu adrenaliny uderzającej do mózgu nie było problemów ze wstaniem już przed 6:00. Mocna kawka, bułka z miodem i spacerkiem udałem się całe 1,5 km na Stadion Narodowy. Wszystko, co tam się działo to zupełnie inna bajka. Nie było to jednak to, co znam z biegów masowych, w których zawsze biorę udział. Wszyscy mieli swoje szatnie, pełen serwis, wsparcie logistyczne wolontariuszy i opiekunów. Rozgrzewkę mogliśmy wykonać na parkingu podziemnym Stadionu, gdzie było trochę cieplej, a potem przejść całe 50 m na linię startu.
Punkt 9:00 i strzał. Od razu na dzień dobry podbieg 200 m w stronę Ronda Waszyngtona z poziomu wybrzeża, ale bez żadnych problemów, bo jeszcze byliśmy niesieni tłumem. Po około 600 m wyklarowała się nasza grupka, czyli ja z Pawłem na prowadzeniu, Ola z Izą, kilka Białorusinek oraz Ukrainek i kilku panów. Najważniejsze to było dobrze się wstrzelić w zakładane tempo 3:33-30, żeby nie odpalić za szybko i nie zakwasić mięśni dziewczyn. To udało się zrobić całkiem celnie i mogliśmy po startowym zamieszaniu skupić się już tylko na prowadzeniu. Pilnowaliśmy oznaczeń i stopera, kilometry uciekały bardzo szybko, jeden bufet, drugi bufet i całkiem sprawnie opuściliśmy praską część miasta. Trochę wiało, ale nie na tyle mocno aby trzeba było walczyć o życie. Dziewczyny kleiły dość blisko, tempo 3:30 bez znacznych odchyleń. Wiadukty czy małe górki nie robiły na nikim wrażenia. Piątka w 17:42, dycha 35:19, kibice coraz liczniej zaczęli obstawiający trasę – było pięknie. Iza bardzo nas pilnowała, Ola dwa kroki dalej czyli zgodnie z planem. Aż nadszedł chyba 17. kilometr czyli podbieg na Spacerowej, który naruszył misternie budowany poprzedniego wieczora plan. Pomimo, że zgodnie z umową zwolniłem do 3:42 to grupa zaczęła się wykruszać. Na plecach wiozłem już tylko Białorusinki. O dziwo nie było też obok mojego kompana do prowadzenia, a to przecież ja miałem ewentualnie zostać z Polkami i to też dopiero po połówce. Postanowiłem jednak, że nie będę zawracał i zgłębiał tematu tych roszad. Nie było też akurat nikogo obok z organizatorów żeby się poradzić co robić dalej więc wyrównałem oddech, rozpiąłem dodatkowy żagiel i wróciłem do tempa około 3:30. Tak doleciałem do połówki, którą osiągnąłem w czasie 1:14:13 czyli idealnie, zgodnie z oczekiwaniami.
Międzyczasy na potwierdzenie moich słów
Prowadziłem już sam, chyba z trzema osobami na plecach. Nie było super łatwo ale na pewno też byłem daleki o agonalnego cierpienia. Tętno weszło już powyżej poziomu 160 uderzeń, ale było akceptowalne. I wtedy po 24 km poproszono mnie, żebym spełnił swoje zadanie i poczekał na najlepszą Polskę czyli Olę Lisowską. Zwolniłem wtedy do 4:19 i szybko połączyliśmy siły w walce o jak najlepszy rezultat. Widać było, że Ola cierpi ale niesamowicie walczy, że zależy jej na ukończeniu biegu w dobrym czasie. Czasami mocno zawiewało ale starałem się brać te podmuchy na swoja rozbudowaną klatę. Dostosowałem tempo do możliwości zawodniczki, które teraz wahało się w przedziale 3:40-50 zależnie od ukształtowania terenu i kierunku wiatru. Tętno mi spadło do 155 uderzeń i mogłem się w pełni skupić na wsparciu oraz trzymaniu właściwego tempa. Pamiętam, że na Wisłostradzie, na 29. kilometrze padł pomysł, aby zakończyć ten wyścig, ale Ola zagryzła zęby i szybko go odrzuciliśmy. Zaczynało się Powiśle, a to mogło oznaczać tylko jedno – „Tamka”!, której wszyscy się tak obawiali. Mnie miało nie być już w tej zabawie i miałem tego nie doświadczyć ale po szybkiej konsultacji z mobilnym wsparciem Oli trzymaliśmy się dalej razem. Oczywiście zwolniłem bo próba utrzymania tempa na takim podbiegu była by gwoździem do trumny w przypadku i tak granicznego już wysiłku. Krótszy krok, mocniejsza praca ramion, większy młynek i wczłapaliśmy się jakoś na górę w tempie zbliżającym się już do 5:00. Wtedy wiedziałem, że najszybsza w tamtej chwili Polka jest już w domu, z szansami nadal na dobry wynik, w okolicach 2:30. Jeszcze przez 3 km biegliśmy razem by ponownie złapać właściwy rytm i wyrównać oddech. Pomiędzy budynkami wiatr nie był aż tak odczuwalny. Wiedziałem też, że zbliża się ten łatwiejszy moment wyścigu czyli powrót na dół na Wisłostradę. Pożegnałem się grzecznie z Olą i jej wsparciem, podziękowałem za wspólnie spędzony poranek, życzyłem dalej powodzenia i zjechałem do boksu na 34 kilometrze w czasie 2 godz. 3 min. i 37 s. Średnie tempo 3:38, a średnie tętno 158.
Podium Mistrzostw Polski mężczyzn w maratonie
Z Mariuszem już po biegu – WiceMistrzem Polski
Miło będę wspominał ten bieg, ciekawe doświadczenie ale i trochę stresu gdy wiesz, że ciąży na tobie odpowiedzialność za drugą osobę, która na poważnie traktuje bieganie i np. szykuje się do startu docelowego przez pół roku. Wątpię, żebym dziś dał radę utrzymać przez cały dystans te 3:30, do 32 km. pewnie tak ale na pewno bym się musiał spocić. Gdybym trochę popracował do maratonu i nie robił treningu interwałowego 2 dni wcześniej też na pewno byłoby łatwiej. Tak czy siak, nabieram większej pokory do tego dystansu, gratuluję wszystkim maratończykom i wraca do swojej roboty bo krótsze dystanse czekają 🙂