Aktywny fizycznie byłem od zawsze. To była dość naturalna droga, bo co tu robić mieszkając na małej wsi oddalonej kilkanaście kilometrów od miasta. Po nauce i wypełnieniu obowiązków domowych było tylko kilka opcji: doskonalenie swoich umiejętności w 2 gry na Pegasusie (ciekawe kto pamięta jeszcze Bombermana lub Czołgi), haratanie w gałę z kolegami, jazda na rowerze lub biegi w bliżej nieokreślonym celu i kierunku, więc czy chciałem czy nie, ruszać się trzeba było.
Nawet łapałem się do reprezentacji szkoły podstawowej w biegach przełajowych, ale zawsze odpadałem w kolejnej rundzie, więc nie wiązałem z tym sportem jakieś przyszłości, szczególnie, że wydawał się nudny. Wolałem marzyć o karierze Ronaldo, tego prawdziwego, brazylijskiego. Szkoda, że jedyna osoba, która mogłaby mnie wozić wtedy na treningi, musiała ciężko pracować.
Przyszedł czas liceum, szkoła w „wielkim” mieście, Nowym Dworze Mazowieckim i punkt zwrotny. Dalej na tle kolegów z klasy (było nas 4 w profilu lingwistycznym) wyróżniałem się na zaliczeniach z w-fu i wtedy wyciągnął do mnie pomocną dłoń jeden człowiek-on wie, że o nim mowa. Przekonał mnie i moją mamę, że może warto spróbować, wsadził w samochód i zawiózł do Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie.
Dość przypadkowo trafiliśmy na trenera, który okazał się jednym z najlepszych specjalistów od biegów średnich w Polsce i tak zaczęła się moja przygoda z lekkoatletyką. Jednak chyba natura nie obdarowała mnie zbyt dużym talentem szybkościowym, bo nigdy nie wyróżniłem się na 400 czy 800m.Były to dystanse, do których szlifowałem formę, „śrubując” swoje rekordy życiowe do odpowiednio 50s i 1.52min. Było jeszcze liźnięcie 1500m, ale tutaj również bez szału, 3.51min. Najdłuższy dystans, jaki pokonałem na stadionie, to 2000m z odpaleniem pierwszego okrążenia na rekord Polski, więc sami już musicie się domyśleć, jak to się skończyło… Były jeszcze gdzieś po drodze akademickie przełaje, ale nigdy nie poprzedzone dłuższymi przygotowaniami, czyli zawsze tęgie lanie od rywali.
Teraz trochę żałuję, że nigdy nie spróbowałem biegów długich w moim „profi” sportowym etapie życia, ale widocznie tak musiało być. Teraz, gdy jestem nieco mądrzejszy i bardziej doświadczony wiem też, że nigdy nie pomogłem sobie uzyskiwać dobrych wyników na zawodach poprzez właściwe zachowania okołotreningowe, bo samo kręcenie czasów poszczególnych odcinków zadawanych przez trenera, to za mało.
Studia się kończą, progresu wynikowego brak, awersja do biegania narasta, pora się życiowo zacząć ogarniać, szukać pracy, mieszkania itd. Tysiące powodów, aby skończyć z bieganiem, co też nastąpiło. W końcu postanowiłem żyć,bawić się i przestać marzyć o igrzyskach, bo raczej w tej dyscyplinie sportu mi nie groziły. Tak szumiałem przez 1,5roku, aż zaczęło mi czegoś brakować.
Gdzieś przez dorywcze prace ciągle byłem obok biegania, oglądałem zawody na stadionach, ale też czułem klimat rosnącej popularności biegów masowych, tę specyficzną mieszankę aromatów endorfin, potu i bengaja. Wiedziałem, że na bieżnię już nie wrócę, ale ulica, czemu nie, pomyślałem…
Zacząłem też bardziej interesować się treningiem, bo skoro choćby Amerykanie potrafią kręcić czasy około 13min na 5km,to dlaczego Polacy biegają już minutę wolniej. Wyznaczyłem sobie pierwszy cel, złamanie 15min na 5km i rozpocząłem przygotowania poszerzając swoją wiedzę w zakresie treningu wytrzymałościowego oraz konsultując to z bardziej doświadczonymi kolegami. Złożyłem publicznie deklarację, że jak to zrobię,to mogę kończyć spełniony. Nie wiedziałem, że początki będą takie trudne. 20min, 19min, zatrzymałem się na 16 i czułem, że uczę się biegać od nowa, wciskając trening gdzieś bardzo rano przed pracę lub bardzo późno po.
Bieg Bemowa 2014r. – walka o podium z Krzyśkiem Żebrowskim czołowym, polskim milerem
Nie myślałem, że zejdzie się 5lat z realizacją tego mojego celu, ale w lutym 2016 roku w Wiązownej pod Warszawą, w końcu pękło. Zegar wskazał dokładnie 14:55. Byłem przeszczęśliwy i wcale nie chciałem kończyć, wręcz odwrotnie, postanowiłem postraszyć zawodowców na Mistrzostwach Polski w biegu na 5km. Zaczął już wtedy mi świtać pomysł na blog, bo skoro znalazłem złoty środek i potrafię połączyć pracę biurową w korpo z prowadzeniem własnej firmy, różnych zajęć, wykładów, trenowaniem innych, czyli łącznie około1,5 etatu, a przy okazji jeszcze biegam przyzwoicie,to czemu nie podzielić się tą wiedzą z innymi? Chciałem stworzyć coś, co będzie czymś więcej niż tylko zrobieniem sobie kolejnego selfie po treningu (wciąż mam taką misję). Ale po kolei bo najważniejsze dopiero nadchodzi.
Zbliżał się Półmaraton Warszawski, ja w życiowej formie, postanowiłem więc to wykorzystać i zrobić doskonały trening wytrzymałościowy, spróbować pobiec 1:09, może 1:08 przy wietrze w plecy. Tydzień przed startem wróciłem z weekendowego obozu w górach, który prowadziłem i gdzie dostałem powiadomienie o wynikach rezonansu głowy. Zacząłem diagnozować dziwne objawy, które miałem od dawna, a które łączyłem z wysiłkiem i stanem ekstazy „running high”. Niestety myliłem się bardzo. Opis, który otrzymałem ściął mnie z nóg: W prawym płacie skroniowym widoczna jest duża zmiana (wym. ok. 66 x 40 x 41 mm) Gangliglioma?...
Fraza „nowotworowy guz mózgu” zabrzmiała jak wyrok, byłem w hipnozie. W ciągu 2 tygodni leżałem już na stole operacyjnym, nie miałem innego wyjścia. Po tygodniu wyszedłem ze szpitala, a po trzech zacząłem próbować truchtać. Rokowania są dobre, choć muszę się stale badać i kontrolować. Uważam, że jestem szczęściarzem, bo jedną nogą byłem już gdzie indziej.
W szpitalu złożyłem wiele deklaracji, m.in. taką, że jeżeli z tego wyjdę, to założę blog żeby pokazać innym, że nie można się poddawać. Że trzeba walczyć i myśleć pozytywnie, a przy tym być aktywnym fizycznie, bo to naprawdę pomaga. Chcę być inspiracją dla innych, którzy są w podobnej sytuacji, ale nie zarzucając pierwotnego pomysłu, aby być także pewnym merytorycznym wsparciem dla biegaczy amatorów.
To był mój najtrudniejszy wyścig w życiu i wyszedłem z niego zwycięsko. Przez te kilka tygodni przewartościowałem sobie wiele spraw i jeżeli wrócę do poprzedniego stylu życia, nad czym obecnie usilnie pracuję, to na pewno będę mocniejszy psychicznie. Teraz wiem, że ból na treningu to jest czysta przyjemność.Trzymajcie kciuki i do zobaczenia na ścieżkach biegowych!
Ten blog, moje doświadczenia i wiedza są dla Was.
Jeżeli coś Cię zaciekawiło bardziej lub masz dodatkowe pytania, zapraszam do kontaktu: jacek@runningfactory.pl