Czas refleksji

4907 – tyle kilometrów właśnie przebiegłem w 2018 roku. Dla jednych to dużo, dla innych mało, a dla mnie w sam raz w przygotowaniach których głównym celem była poprawa wyniku na 5 km. Średnia na dzień wychodzi około 13,5 km, a na dni kiedy chciało mi się ruszyć, wliczając również rozruchy, dni regeneracyjne oraz zawody 14,9 km. Wchodząc trochę głębiej w analizę mojego dzienniczka to wychodzi 3925 nudnych kilometrów w I zakresie czyli tych z najniższą intensywnością, 393 km w II zakresie gdzie zaczynały występować poty oraz 599 km orki czyli treningi interwałów, odcinki tempowe, wytrzymałość tempowa oraz zawody. Na poważnie ścigałem się tylko na dystansach 5 oraz 10 km, na których to światowe agencje sportowe nie odnotowały żadnych spektakularnych występów w moim wykonaniu. Na pierwszym z nich osiągnąłem drugi czas w życiu i pierwszy w drugim życiu, łamiąc po aptekarsku 15 min, zatrzymując stoper na 14:59 min. Natomiast na 10 km pękła kolejna bariera. W Biegu Niepodległości, tym razem pierwszy raz w życiu (każdym) udało się rozmienić 32 min dokładnie o 3 s.
Kiedyś obiecywałem sobie, że po złamaniu 15 min zakończę zabawę w trenowanie półwyczynowe jako spełniony biegacz – teraz wiem, że mi mało. Patrzę na te wszystkie cyferki, analizuję i się zastanawiam czy to kres moich możliwości? Czy mogę coś jeszcze poprawić? Dołożyć i wycisnąć więcej z mięśni oraz gnatów, które mają już przecież 3 dychy na karku? Jedną z ważniejszych spraw jakie zauważam to to, że potrzebuję więcej czasu na regenerację. Proporcjonalnie do intensywności danej jednostki treningowej moje nogi proszą o odpoczynek. Czasy gdy po treningu tempowym wsiadało się na rower i jechało haratać w gałę z kolegami minęły bezpowrotnie. Ponieważ przeważnie treningi wykonuję rano to staram się w pracy w miarę możliwości wyciągnąć nogi pod biurkiem na jakiś podnóżek żeby poczuć chwilową ulgę i poprawić krążenie krwi. Po prostu czuję zmęczenie, które utrzymuje się dłużej niż kiedyś. To było też powodem pewnych zmian w planie treningowym i redukcji akcentów z 2 do 1,5 jednostki ale to w innym wpisie. Pomimo, że kilometraż wciąż mi się kręci średnio w okolicy 110-120 km tygodniowo to jednak zmienił się rozkład obciążeń.
Nie patrzę na pesel, olewam kalendarz. Wciąż czuję się na 17 lat i postanawiam dać sobie kolejną szansę podejmując wyzwania sezonu 2019. Bo wciąż wierzę, że nie osiągnąłem swojego osobistego mistrzostwa świata. Mój obecny poziom jest tak średni, że dlaczego nie mógłbym urwać z niego kolejnych sekund? Wystarczy przecież zrzucić trochę balastu (o to też coraz trudniej), zrobić kilka dodatkowych treningów skupiając się na słabych stronach, a nie szlifowaniu mocnych, zaliczyć parę dodatkowych godzin snu i na zawodach musi być ogień. Kto wie, może akurat zbierze się optymalna paczka, która rozpędzi pociąg i poprowadzi go w równym tempie, pogoda będzie sprzyjała, zstąpi z nieba superkompensacja, no i musi się udać przesunąć poprzeczkę wynikową o poziom wyżej.
Bo naprawdę sprawia mi to frajdę – stawianie sobie wyzwań i próba ich osiągnięcia. Dla mnie warto się męczyć cały miesiąc, żeby odpalić jeden trening, który zrobi dzień, a nawet cały tydzień. Już tyle razy chciałem to wszystko rzucić, a jednak równie szybko jak się pojawiła ta myśl, tak samo szybko ją porzucałem. Kiedyś sceptyczny wobec endorfinowych teorii, teraz zaczynam się mocniej ku nim skłaniać. Może się uzależniłem od tych legalnych narkotyków? Bo jak inaczej wytłumaczyć tę ciągłą potrzebę trenowania na granicy możliwości.
Medal imprezy międzynarodowej mi nie grozi, poza nielicznymi incydentami na zawodach grosza nie zarobię, żaden z moich bieżniowych rówieśników z lat młodzieńczych już się nie bawi w taką pseudozawodową zawodniczą partyzantkę, a ja wciąż trwam…
I chyba trwać będzie bo po prostu robię to co lubię i dobrze się z tym czuję 🙂