Czas podsumowań
32 lata życia, 13 lat zabawy z krótszymi i dłuższymi przerwami i chyba nadszedł ten czas, czas zmian… Ale żeby nie było tak smutno i patetycznie to najpierw trochę pozytywów, czyli szybki przegląd sezonu 2019.
Zima upłynęła klasycznie, sporo nudnych kilometrów, siły ogólnej i biegowej, sprawności mało jak zwykle i tak trochę z marszu wyrównana życiówka na 5 km we Wiązownej. Ta sama trasa, to samo niedzielne bicie dzwonów o 9 i niezmienne twarze lokalnych kibiców zgromadzonych przy drodze. Polny wiatr też dmuchający z podobną siłą jak w 3 lata temu. I ni z gruszki, ni z pietruszki, bach – wyrównana życiówka 14:55. Kiedyś miałem kończyć po złamaniu 15 min, ale ponieważ czasami mam problemy ze słownością to zacząłem wierzyć, że to tak naprawdę początek, że wciąż mogę.
Wrzuciłem trochę więcej kilometrów do pieca by w końcu wyrównać rachunki z dystansem półmaratonu, z którym nigdy nie było mi po drodze. I choć połówka znów okazała się Spritem a ja pragnieniem, to jednak najlepszy bieg w życiu wyszedł ale cel połamania 1:10 się nie udał. Prądu starczyło do 15-go kilometra, co obnażyło jeszcze bardziej moje braki. Chyba to był punkt zwrotny w sezonie. Od tego czasu mocno zmieniłem priorytety treningowe, skupiając się w przygotowaniach na tempach podprogowych. Odstawiłem też zupełnie klasyczny, polski II zakres bo zwyczajnie zaczęło mi brakować na niego dni w tygodniu. Skupiłem sie na pracy specyficznej, a co drugi tydzień zamiast niedzielnego long runa wychodziłem przed drzwi domu, robiłem 7 skłonów, 5 krążeń, 8 wymachów i leciałem 20-30 km w tempach od 3.50 do 3.30, zależnie od okresu. Ciężki był tylko pierwszy kilometr, potem frunąłem. Nawet szykując się do startów na bieżni na krótszych dystansach, nie zrezygnowałem z budowania wytrzymałości co według mnie sprawiło, że czułem się wyjątkowo mocny w tym sezonie. Na wspomnianym już stadionie udało mi się zdobyć tytuł Amatorskiego Mistrza Polski na 1 milę oraz wygrać cykl zawodów Warsaw Track Cup, co uważam za jakiś mały sukces. Do tego ustabilizowałem formę na 5 km potwierdzając to w Biegu Ursynowa oraz Powstania Warszawskiego i osiągając odpowiednio 15:18 i 15:12, a także zaliczyłem pudło w kilku mniejszych zawodach „u szwagra dookoła stodoły”, zgarniając nieco fantów. Dobrą dyspozycję i właściwie obraną drogę potwierdziły również nieoficjalne życiówki na trasach bez atestu czyli 14:54 w warszawskim ZOO oraz 31:19 w Tarczynie. Wpadłem też w fajny rytm treningowy, w którym o brzasku realizowałem swoją mocniejszą jednostkę, następnie szedłem do pracy odpocząć i uskuteczniałem aktywną regenerację wieczorem prowadząc zajęcia czy treningi indywidualne. Mocniejsze strzały, przeważnie co drugi tydzień, zostawiałem sobie natomiast na weekend. Ten układ sprawdzał mi się idealnie. Pomimo, że wsiąkłem w dodatkowe projekty sportowo-wolontarayjne pracując poza zwykłym etatem również w soboty, to czułem niespotykaną dotychczas moc. Nie straciłem względnej szybkości, potrafiąc jeszcze zakręcić w kolcach 200 na 200 po 27 s. czy 10 x 400 po 1:03 na minutowej przerwie. Ale i wytrzymałość jednocześnie poszybowała mi w rejony do tej pory nieodkryte. Tempo easy 4:00 przy tętnie 130-140 stało się standardem po 2 pierwszych, luźniejszych kilometrach na rozgrzanie gnatów. Nie miałem też problemów z ganianiem biegów ciągłych od 10 do 15km w granicach 3:25-3:20 czy uskutecznianiem metody przerywanej 2 x 5 lub 2 x 6 km po 3.10-3.07.
Czułem, po prostu czułem moc pod butem i wiedziałem, że sprzedanie jej na zawodach i przekucie w dobry wynik to tylko kwestia czasu, cierpliwości oraz sprzyjających warunków. Jedno jak i drugie nadeszło jesienią… W biegu towarzyszącym na 5 km przy Maratonie Warszawskim zatrzymałem stoper na wyniku 14:44, a w Biegu Niepodległości na 31:04. W obu tych zawodach leciałem z dużym spokojem i względnym komfortem. Po prostu byłem pewien swojej dyspozycji, nabrałem przez te kilka sezonów niezbędnego doświadczenia i czułem ten specyficzny, sportowy stan zwany biegową formą. Wiedziałem, że jest „szybko” ale jednocześnie byłem pewien, że jest dla mnie ok bo jestem odpowiednio przebudowany na poziomie mięśniowym. Byłem tam zrobić swoje i zrobiłem. Choć też wiem, że przy optymalnym rozłożeniu sił oraz tempa, w obu przypadkach było jeszcze do urwania 5 s co pozwoliłoby połamać kolejne bariery ale po biegu to każdy jest mądry…
Czuję się spełniony w swoim amatorskim bieganiu. Udowodniłem sobie i innym, że nigdy nie można się poddawać, że można stanąć na nogi po bardzo traumatycznych przeżyciach. Że jeżeli naprawdę czegoś pragniesz to możesz to osiągnąć, a przynajmniej stanąć przed lustrem i móc sobie powiedzieć, że próbowałeś. Pokazałem też, że wystarczy poprawić małe okołobiegowe aspekty, jak dieta czy regeneracja by zaliczyć progres. Że można łączyć trenowanie z życiem rodzinnym oraz pracą na 1,5 etatu. Wystarczy tylko być nieźle zorganizowanym i ustawić odpowiednio priorytety. Cieszę się też, że mogłem przez tak długi okres cieszyć się dobrym samopoczuciem i żelaznym zdrowiem. Że mogłem także dzielić się swoimi doświadczeniami z innymi sportowcami, by oni też mieli podobne odczucia i stany osobistego spełnienia.
Dziękuję Wszystkim, którzy we mnie wierzyli, trzymali kciuki, kibicowali i wspierali. Dla Was też bardziej mi się chciało, bo to motywuje. Jestem szczęściarzem, że tak potoczyło się moje życie i co najważniejsze toczy dalej, choć nie musiało. Jestem bogatszy o doświadczenia, które są zarezerwowane dla nielicznych i dzięki tym doświadczeniom doceniam bardziej sprawy na co dzień uznane za banalne. Jestem jeszcze większym szczęściarzem bo wiem, że otaczają mnie wspaniali ludzie, na których zawsze mogę liczyć. Że mam super pracę w Fundacji, która daje mi mnóstwo satysfakcji poprzez pomoc innym.
Od 6 dni nie biegam i czuję się dziwnie… Przecież robiłem to prawie codziennie od 13 lat 🙂 Ale za kilkanaście dni zostanę tatą i skupiam się teraz na przygotowaniach do rozwiązania. Wiem, że nie będę już w stanie tak trenować jak dotychczas by się poprawić czy nawet utrzymać poziom, ale biegać pewnie nie przestanę nigdy bo ta aktywność stała się cząstką mnie.